sobota, 16 stycznia 2016

RECENZJA: Ockham płakał, jak oglądał. NIENAWISTNA ÓSEMKA | HATEFUL EIGHT

Jakaż to dziwaczna rozrywka, ta „Nienawistna Ósemka” – pełna zakrętów, wyboista, zawierające materiał różnego autoramentu, tyleż samo wywołująca emocji. Jedna z nich, bliżej nieokreślona, towarzyszyła mi od połowy trzygodzinnego seansu – strach mnie zżerał, że publiczność będzie z tego filmu zadowolona i przekonywać będzie, że to dobra produkcja. Niestety, myśli te nie zostały podane w wątpliwość. Tymczasem zamiast dobrego filmu dostajemy chaotyczne wypustki myśli Tarantino, które nijak się ze sobą zazębiają. Przed nami krótka recenzja. Bez żadnych spoilerów.

Tarantino myśli nieokrzesane

Problemów z „Nienawistną Ósemką” było sporo – najpierw wyciek scenariusza, który Tarantino dość mocno przeżył i gotów był rozstać się z pomysłem produkcji – co prawdopodobnie by uczynił, gdyby nie namówił go do zmiany decyzji jego przyboczny, Samuel L. Jackson. Dodać należy również kłopoty w sferze technicznej – począwszy od sztucznej zamieci, która musiała być wykreowana naprzeciw dobrej pogodzie, co spowodowało przerwę w produkcji, skończywszy na dostosowaniu kin do obsługi taśmy 70mm, by nadać filmowi retroatmosfery. Te bolączki jednak znaczą nic względem scenariusza. Warto odpowiedzieć w tym momencie na pytanie : o czym jest i po co ten film powstał?

Wznoszę ręce do góry, pozbawiony odpowiedzi, tak jak wznosiłem je podczas projekcji. W zamierzeniu to historia, która splata ze sobą losy ludzi różnych interesów – domniemanego szeryfa miasteczka Red Rock, łowców głów, jednej ich ofiary i kilku tajemniczych jegomości, którzy przebywają na popularnym przystanku na trasie, Pasmanterii Minnie, która pasmanterią jest tylko z nazwy. Tam też dzieje się druga część filmu.

Posłuchaj także: O tym, jak Ford ciułał forsę. Kto zabił Liberty Valance'a?

Druga, bo tyleż ma części. Pierwsza z nich jest pokracznym nawiązaniem do „Dyliżansu” Johna Forda, druga równie osobliwym do „The Thing” Carpentera. Lecz gdyby film zasadzał się tylko na dwóch tych płaszczyznach i byłoby to zrobione dobrze – spreparowanie takiej wizji świata dałoby widzowi rozrywkę najwyższego sortu. Niestety, wszystko zrobione jest tutaj na opak i daleki jestem, by nazwać to świadomym działaniem artstycznym.

Zimowy dyliżans spaghetti

Nakładają się w „Nienawistnej Ósemce” warstwy, które Tarantino chciał za wszelką cenę połączyć. Początkowe, snujące się leniwie sekwencje otwierające film na myśl przywodzą owe obrazy z lat 60. i 70., które powstawały były we Włoszech, a później innych krajach, „spaghetti westerny” i ich specyficzne do tego podejście. Dłuży się, ale nastraja pozytywnie. A później? A później się tylko dłuży.

Zwłaszcza, gdy spojrzy się dalej. Próba zestawienia ze sobą „spaghetti” i wrytego w umysł fana westernu „Dyliżansu” jako symbolu westernu starej daty spaliła na panewce. Oto jesteśmy świadkami scen, które w najznakomitszej swej formie łamią zasady podstawowe, a które rządziły najpierw światem dobrej powieści, a później również i kinematografii – Brzytwy Ockhama, która mówi, że naddatek jest niepotrzebny oraz Strzelby Czechowa, przestrzegającej przed wprowadzaniem elementów, których później się nie użyje. „Dajcie mi coś więcej” – krzyczy serce widza. Pierwsze półtorej godziny zamknąć można by w piętnastu, bez uszczerbku na fabule i postaciach. Czy Tarantino kiedykolwiek przemyśli swoje filmowe dłużyzny? "That'll be the day" - cytując Johna Rutha, który cytuje Johna Wayne'a w "Poszukiwaczach".

W Pasmanterii Minnie, lokalu części drugiej, atmosfera stać się w zamierzeniu ma gęsta i odejść od scen, w których – w zastanej przeze mnie formie – doszukiwać się sensu można tylko w głowie Tarantino albo jego największych fanów. Próba podejścia do ciasnego, dusznego, ponurego klimatu horroru „The Thing” mogłaby skończyć się nieprawdopodobnie dobrze, na co też liczyłem, skończyła się natomiast rzemieślniczą wpadką, której powodu ponownie szukać trzeba albo w premedytacji reżysera, albo jego chwilowej nieudolności. Rozwijany klimat z chwili na chwilę raz stawał się taki, jaki być powinien – tajemniczy – by później tracić swe wszystkie uroki idiotycznymi scenariuszowymi zagrywkami, które – o zgrozo – przywodziły na myśl produkcje B-klasy.

Przeczytaj także: Plagiat czy inspiracja? Western w "Miami Vice"

W „Nienawistnej Ósemce” udała się tylko jedna rzecz – przeniesienie klimatu „Wściekłych Psów” do zaśnieżonej knajpy w kraju Jankesów. Chwile napięcia udanie przekładane tyradami socjopatycznego Samuela L. Jacksona sprawiały wiele satysfakcji, która jest jednak niczym innym jak poprawnie wykonanym naśladownictwem swej debiutanckiej chwały.

Tarantino od dawna goni swój własny ogon i gdyby nie cieszył się respektem, dawno zostałby nazwany swoim własnym epigonem. „Nienawistka Ósemka” mogła być dobra… gdyby tylko była dobra. Cieszy fakt, że nie jest to kolejna wariacja na temat „Grindproof: Bękarty Wojny - Unchained”, zaskakuje jednak niebywała rzemieślnicza i reżyserska impotencja. Tworzenie postmodernistyczne nie polega tylko na tym, by sklejać ze sobą kawałki minionych tekstów kultury, ale także na tym, by robić to umiejętnie. Niestety, nie w tym przypadku.

1 komentarz:

  1. [spoilery] Naddatek oraz strzelba, która nie wypala służy Tarantino do bawienia się percepcją widza, zmiany sympatii, nastwienia. Kto teraz okaże się złym, komu teraz będę kibicował [o mój boże, on uderzył kobietę! co za świnia! po chwili ona się z tego złowieszczo cieszy, co za wariatka, dobrze jej tak!], taka zmiana zachodzi przynajmniej raz w przypadku każdej postaci. Pozory mylą i to jest ciekawie zrealizowane, trzeba obserwować drugi plan, kto gdzie stoi, co robi, mówi. Tylko później nadchodzi taki moment, gdy L. Jackson gotuje potrawkę, podchodzi do generała, zaczyna, świetny skądinąd, typowo Samuel-L.-Jacksonowy monolog i... zaczyna się masakra. Drastyczne przejście do rzezi trochę uwiera, przydałoby się, żeby wszyscy nagle nie zaczęli się mordować (to jest ta wpadka rzemieślnicza?). Mnie trochę rozczarowało, że zamieć, pomyślana przez samego Tarantino jako potwór (mówi o tym w wywiadzie), dosłownie nie pożarła nikogo, można było subtelniej rozwiązać niektóre egzekucje, ale wtedy to nie byłby Tarantino. Myślałem nad logiką wydarzeń i naprawdę długo udało mu się ciągnąć ten film, powinno się skończyć właściwie na początku, ponieważ postać Jacksona prawie od razu wie, co się stało, ale nie ma pewności kto dokładnie jest kim, przy boku może mieć zdrajcę lub szeryfa, itd, stąd małe śledztwo, Jackson próbuje bawić się w Sherlocka, prowokuje, itp., widać, że się Tarantino dobrze bawi. Dobrze to poukładał, jednak pod koniec niepotrzebnie poszedł w krwawy grecki dramat i jak się zaczęło strzelanie, pojawiła się myśl: aha, to teraz będą się zabijać, a po zabijaniu: nic z tego nie wyszło, oprócz krwawej jatki.
    Jeszcze jedna uwaga na koniec: scenariusz był napisany z myślą o teatrze i być może na scenie, gdzie nie ma zbyt wielu możliwości wysadzania w powietrze głów aktorów i tego efekciarstwa z filmów klasy B, końcówka wyda się bardziej dramatyczna.

    OdpowiedzUsuń