wtorek, 8 marca 2016

[WYNALAZKI] Fluoroskop, czyli jak zabijał Roentgen

Kiedyś ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział, że jak mnie ktoś spyta, o najstarszy przykład na takie a taki motyw w literaturze, a ja nie będę wiedział, mam powiedzieć: Biblia, bo w większości przypadków strzelę prawidłowo. Dzisiaj ja tak samo was przestrzegam – jeżeli nie będziecie wiedzieć, kto był wynalazcą takiej a takiej rzeczy z przełomu XVIII i XIX wieku, mówcie: Tesla, bo w większości przypadków strzelicie prawidłowo.

W 1895 roku Wilhelm Roentgen przypadkowo odkrywa promienie X. Kilka miesięcy wcześniej płonie laboratorium Tesli, w którym były między innymi zdjęcia Marka Twaina. Nie spodobały się dżentelmenom, którzy w notatce napisali, że zdjęcia zawierają „ślady dziwnego promieniowania”. Te ocalałe Tesla wysłał Roentgenowi, który był rozumnym człowiekiem i upewnił się, że serbski naukowiec nie będzie się upominał o pierwszeństwo.

Dzięki temu dzisiaj uszkodzone stopy prześwietlane są promieniami Roentgena.

Różnica między oboma panami była taka, że jeden wiedział, że promieniowanie jest szkodliwe, a drugi nie. Gdyby laur pierwszeństwa przypadł Serbowi, pewnie amerykańscy sprzedawcy butów z końca lat 20. żyliby dłużej.

Dr Jacob Lowe z Bostonu zarobił piętnaście tysięcy dolarów na sprzedaży patentu firmie Adrian Company z Milwaukee. Wymyślił fluoroskop, urządzenie, które znalazło szerokie zastosowanie w przemyśle obuwniczym. Człowiek wkładał tam nogę, maszyna się uruchamiała i już chwilę później mógł zobaczyć przez okienka i otwory zdjęcie rentgenowskie stopy. Pozwalało to lepiej dopasować buty. Maszyna była szczególnie popularna podczas wielkiego kryzysu, jako że buty były inwestycją na lata.

Przeczytaj także: Jan Szczepanik - największy polski naukowiec?

Piętnaście tysięcy sztuk, każda po około dwa tysiące dolarów (dzisiaj to ponad dwadzieścia siedem) rozeszły się nie tylko po Ameryce, ale także Wielkiej Brytanii, Australii czy Kanadzie. Po naciśnięciu guzika promieniowanie wyzwalało się na dwadzieścia sekund. Tym bardziej ciekawskim włączano maszynę kilkukrotnie. Kilkukrotnie również, jak się okazało, przekroczona została dawka dopuszczalnego promieniowania, nad którą dyskusje zaczęły się w tym roku, w którym powstały pierwszy fluoroskopy. Nie tylko na osobę, która maszyny używała – promieniowania rozchodziło się we wszystkich kierunkach na odległość 7,5 metra.

Minęły trzydzieści dwa lata od czasu odkrycia Roentgena do fluoroskopu, a kolejne dwadzieścia sześć zanim rząd federalny zakazał stosowania wynalazku.



Fluoroskop to świadek swojej epoki, piękny wyraz roaring twenties, gdzie pucybut mógł stać się milionerem, gdzie królował mezalians, a nauka mogła być w swój charakterystyczny, lekko dziwaczny sposób, nieskrępowana. Nie wiadomo, co się stało z używającymi wynalazek, a tym bardziej z tymi, którzy go obsługiwali. Chociaż możemy się domyślać.

sobota, 16 stycznia 2016

RECENZJA: Ockham płakał, jak oglądał. NIENAWISTNA ÓSEMKA | HATEFUL EIGHT

Jakaż to dziwaczna rozrywka, ta „Nienawistna Ósemka” – pełna zakrętów, wyboista, zawierające materiał różnego autoramentu, tyleż samo wywołująca emocji. Jedna z nich, bliżej nieokreślona, towarzyszyła mi od połowy trzygodzinnego seansu – strach mnie zżerał, że publiczność będzie z tego filmu zadowolona i przekonywać będzie, że to dobra produkcja. Niestety, myśli te nie zostały podane w wątpliwość. Tymczasem zamiast dobrego filmu dostajemy chaotyczne wypustki myśli Tarantino, które nijak się ze sobą zazębiają. Przed nami krótka recenzja. Bez żadnych spoilerów.

Tarantino myśli nieokrzesane

Problemów z „Nienawistną Ósemką” było sporo – najpierw wyciek scenariusza, który Tarantino dość mocno przeżył i gotów był rozstać się z pomysłem produkcji – co prawdopodobnie by uczynił, gdyby nie namówił go do zmiany decyzji jego przyboczny, Samuel L. Jackson. Dodać należy również kłopoty w sferze technicznej – począwszy od sztucznej zamieci, która musiała być wykreowana naprzeciw dobrej pogodzie, co spowodowało przerwę w produkcji, skończywszy na dostosowaniu kin do obsługi taśmy 70mm, by nadać filmowi retroatmosfery. Te bolączki jednak znaczą nic względem scenariusza. Warto odpowiedzieć w tym momencie na pytanie : o czym jest i po co ten film powstał?

Wznoszę ręce do góry, pozbawiony odpowiedzi, tak jak wznosiłem je podczas projekcji. W zamierzeniu to historia, która splata ze sobą losy ludzi różnych interesów – domniemanego szeryfa miasteczka Red Rock, łowców głów, jednej ich ofiary i kilku tajemniczych jegomości, którzy przebywają na popularnym przystanku na trasie, Pasmanterii Minnie, która pasmanterią jest tylko z nazwy. Tam też dzieje się druga część filmu.

Posłuchaj także: O tym, jak Ford ciułał forsę. Kto zabił Liberty Valance'a?

Druga, bo tyleż ma części. Pierwsza z nich jest pokracznym nawiązaniem do „Dyliżansu” Johna Forda, druga równie osobliwym do „The Thing” Carpentera. Lecz gdyby film zasadzał się tylko na dwóch tych płaszczyznach i byłoby to zrobione dobrze – spreparowanie takiej wizji świata dałoby widzowi rozrywkę najwyższego sortu. Niestety, wszystko zrobione jest tutaj na opak i daleki jestem, by nazwać to świadomym działaniem artstycznym.

Zimowy dyliżans spaghetti

Nakładają się w „Nienawistnej Ósemce” warstwy, które Tarantino chciał za wszelką cenę połączyć. Początkowe, snujące się leniwie sekwencje otwierające film na myśl przywodzą owe obrazy z lat 60. i 70., które powstawały były we Włoszech, a później innych krajach, „spaghetti westerny” i ich specyficzne do tego podejście. Dłuży się, ale nastraja pozytywnie. A później? A później się tylko dłuży.

Zwłaszcza, gdy spojrzy się dalej. Próba zestawienia ze sobą „spaghetti” i wrytego w umysł fana westernu „Dyliżansu” jako symbolu westernu starej daty spaliła na panewce. Oto jesteśmy świadkami scen, które w najznakomitszej swej formie łamią zasady podstawowe, a które rządziły najpierw światem dobrej powieści, a później również i kinematografii – Brzytwy Ockhama, która mówi, że naddatek jest niepotrzebny oraz Strzelby Czechowa, przestrzegającej przed wprowadzaniem elementów, których później się nie użyje. „Dajcie mi coś więcej” – krzyczy serce widza. Pierwsze półtorej godziny zamknąć można by w piętnastu, bez uszczerbku na fabule i postaciach. Czy Tarantino kiedykolwiek przemyśli swoje filmowe dłużyzny? "That'll be the day" - cytując Johna Rutha, który cytuje Johna Wayne'a w "Poszukiwaczach".

W Pasmanterii Minnie, lokalu części drugiej, atmosfera stać się w zamierzeniu ma gęsta i odejść od scen, w których – w zastanej przeze mnie formie – doszukiwać się sensu można tylko w głowie Tarantino albo jego największych fanów. Próba podejścia do ciasnego, dusznego, ponurego klimatu horroru „The Thing” mogłaby skończyć się nieprawdopodobnie dobrze, na co też liczyłem, skończyła się natomiast rzemieślniczą wpadką, której powodu ponownie szukać trzeba albo w premedytacji reżysera, albo jego chwilowej nieudolności. Rozwijany klimat z chwili na chwilę raz stawał się taki, jaki być powinien – tajemniczy – by później tracić swe wszystkie uroki idiotycznymi scenariuszowymi zagrywkami, które – o zgrozo – przywodziły na myśl produkcje B-klasy.

Przeczytaj także: Plagiat czy inspiracja? Western w "Miami Vice"

W „Nienawistnej Ósemce” udała się tylko jedna rzecz – przeniesienie klimatu „Wściekłych Psów” do zaśnieżonej knajpy w kraju Jankesów. Chwile napięcia udanie przekładane tyradami socjopatycznego Samuela L. Jacksona sprawiały wiele satysfakcji, która jest jednak niczym innym jak poprawnie wykonanym naśladownictwem swej debiutanckiej chwały.

Tarantino od dawna goni swój własny ogon i gdyby nie cieszył się respektem, dawno zostałby nazwany swoim własnym epigonem. „Nienawistka Ósemka” mogła być dobra… gdyby tylko była dobra. Cieszy fakt, że nie jest to kolejna wariacja na temat „Grindproof: Bękarty Wojny - Unchained”, zaskakuje jednak niebywała rzemieślnicza i reżyserska impotencja. Tworzenie postmodernistyczne nie polega tylko na tym, by sklejać ze sobą kawałki minionych tekstów kultury, ale także na tym, by robić to umiejętnie. Niestety, nie w tym przypadku.