środa, 23 grudnia 2015

Wszyscy równi wobec kupy - El Caganer


Jeżeli kiedyś w podróży przez Europę zawitacie do słonecznej, północno-wschodniej części Hiszpanii i zobaczycie Baracka Obamę, lub papieża Franciszka w charakterystycznym przykucu, z uśmiechniętą twarzą i odsłoniętym zadem, pod którym piętrzy się stolec… nie dziwcie się! Srające figurki to jeden ze świątecznych elementów katalońskiej tradycji.

Katalończycy nazywają je „El Caganer”, które tłumaczyć można na różne sposoby, ale koniec końców i tak zatrzymalibyśmy się na tych najbardziej dosłownych. "Wypróżniacz" czy "Defekator" to tylko jedne z koślawych propozycji.

W swojej pierwotnej formie przedstawiają katalońskiego chłopa w tradycyjnym czerwonym nakryciu głowy z czarną obwódką u dołu, zwanym barretina. Chłop pochyla się, opuszczając spodnie, pod którymi leży tradycyjny stolec.

Co ciekawe - nie jest znane jej pochodzenie. Najwcześniejszych caganerów można doszukiwać się w drugiej połowie 17 wieku. W swojej niezmienionej formie przetrwały aż do dzisiejszych czasów.

Benjamin Franklin powiedział kiedyś, że w życiu pewne są tylko dwie rzeczy: śmierć i podatki. A gdyby wychowywał się na północy Hiszpanii, z pewnością dodałby jeszcze jeden punkt: defekację. Nie ulega wątpliwości, że i tę najbardziej przykrą z czynności filozoficznych muszą robić wszyscy i to w częściej niż raz na rok, jak caganer.

Skoro więc i mężowie i królowie, i chłopi i mieszczanie – wszyscy są zmuszeni do powtarzającego się rytuału, to czy nie jest to klarowny dowód równości wobec siebie i w obliczu Boga? To bezpośrednie odwołanie się do średniowiecznego motywu dans macabre, który to też wyrażał równość, ale wobec śmierci.

Nie zapominajmy także o czynniku ekologicznym – to, co znajduje się pod figurką ma zwiastować dobre użyźnienie ziemi i obiecywać dobre plony na przyszłość.

Estetyczne wątpliwości dotyczące genezy pomysłu na figurkę są dość duże i mogły powstać w umyśle twórcy jako odpowiedź na pytanie: „co jeżeli Biblia pominęła jednego z pasterzy, który akurat wtedy zapragnął przeczyścić kiszki?”. Wzbraniajmy się jednak przed zbyteczną oceną – kreatywne myślenie zawsze było w cenie, razem z poszanowaniem czyjejś kultury. Nie można jednak odmówić polotu przedsiębiorcom, którzy gromadnie stawiają obok siebie na sklepowych półkach przykucniętą (i uśmiechniętą) Angelę Merkel, Berlusconiego, Fidela Castro, czy Putina. W ten sposób choć na chwilę wszyscy jesteśmy równi. Równi wobec kupy.

Ale to nie koniec dziwactwa Katalończyków, którzy na punkcie kupy są naprawdę zwariowani. 8 grudnia każdy szanujący się, tradycyjny rodzic do domu przynosi drewniany pieniek, zwany Caga Tió (już się pewnie domyślacie, że z katalońska to: defekujący pieniek) z narysowanym uśmiechem na czterech drewnianych nogach, który stoi w zaszczytnym miejscu, przykryty kocem, aż do Wigilii Bożego Narodzenia, kiedy to dzieci domowników zbijają się – a jakże – w kupę i obijają pieniek, aż ten nie zesra się słodyczami spod koca.

Niejednokrotnie zdarza się jednak, że pieniek cierpi na gastryczną wstrzemięźliwość i dzieciaki spędzają kupę czasu, by rozwikłać ten świąteczny problem. Wtedy otuchy dodaje im specjalna piosenka. Istnieje wiele wersji, a najpopularniejsza w wolnym tłumaczeniu brzmi mniej więcej tak: 

Srający pieńku
Wysraj nugat
Orzechy laskowe i ser
Jeżeli dobrze się nie wysrasz
Obijemy cię pałką
Sraj, pieńku!


niedziela, 28 czerwca 2015

Dni Fantastyki we Wrocławiu

Kolejna edycja Dni Fantastyki przed nami. Podobnie jak w poprzednim roku wszystkich chętnych zapraszam serdecznie na moje dwie skromne prelekcje.



1. Sobota, 18:00
Al Capone - najgroźniejszy bandyta świata?

2. Niedziela, 13:00
Szaleni naukowcy pomiędzy fikcją a rzeczywistością




Prelekcja o Alu Capone debiutancka, temat jest niezwykle rozległy i mam nadzieję, że uda się zmieścić w niepełnej godzinie. Wszystkie zagadnienia z tej prelekcji będę skrzętnie publikował na blogu.

Do zobaczenia!

sobota, 6 czerwca 2015

Westernowy plagiat na Karaibach

Nadrabiając ważny element (pop)kultury, jakim w latach 80. było Miami Vice zauważyłem pewną rzecz, która nie dała mi spokoju. Sposób przedstawienia postaci, ich związki między sobą i akcja odcinka ciągle coś mi przypominały. Nawet samo użycie głównego motywu muzycznego chodziło mi po głowie. Ale w końcu mnie olśniło. Odcinek The Afternoon Plane to żywcem wyjęta fabuła z genialnego westernu High Noon z 1952 roku. Plagiat czy inspiracja?

Ricardo Tubbs, jeden z dwójki głównych bohaterów, na co dzień detektyw policji w Miami wygrywa los na loterii, który gwarantuje mu upojny weekend na jednej z karaibskich wysepek. Leci tam wraz ze swoją dziewczyną, Alicią. Na miejscu okazuje się, że urocza wysepka jest wymierającym miasteczkiem, w którym władzę trzyma Calderone, kuzyn śmiertelnego, martwego już wroga Tubbsa. Próbują uciec z wyspy, ale nikt nie chce z nimi współpracować. Samolot przyjeżdża tylko raz na dobę, a najbliższym leci sam Calderone. Tubbs zmęczony ciągłym uciekaniem postanawia stawić czoła swojego wrogowi. Chce, by Alicia poleciała do Miami pierwszym samolotem. Po krótkiej rozmowie ta z niechęcią przystaje.

Finalny pojedynek
I teraz zaczyna się najlepsza część! Tubbs próbuje znaleźć sojuszników do walki z Calderone, ale nikt nie chce nadstawić za niego karku. Próbuje w kościele, próbuje w marinie - wszystko na próżno. Jedyną osobą, która chce mu pomóc jest... zastępca lokalnego szeryfa, niezbyt rozgarnięty chłopak, który szybko, podczas pierwszej konfrontacji, umiera.
Tubbs zdobywa broń. Za chwilę nastąpi konfrontacja. Kamera pokazuje kilka martwych planów i równie martwych twarzy, zastygłych w skupieniu. Napięcie rośnie do granic możliwości, a wtedy...

Tego jeszcze nie było
Brzmi znajomo? Dość mocna inspiracja filmem High Noon sprawiła, że dostałem mocnego dysonansu poznawczego. Z ciekawości przejrzałem sobie stary western i zgadzała się nie tylko linia fabularna, ale też reakcje postaci, chociażby w momencie, gdy Alicia, słysząc pierwszy strzał, wybiega, by pomóc Tubbsowi. Nawet użycie motywu muzycznego w określony sposób się zgadzało. Niepokojące.

Podobieństw jest więcej - ale te raczej są humorystyczne. Gary Cooper, odtwórca głównej roli w High Noon miał podczas kręcenia bardzo umęczony wyraz twarzy ze względów czysto pozafilmowych - cierpiał na chorobę wrzodową. Tubbsowi też udało się uzyskać ten wyraz twarzy, a to dlatego, że wykonując brawurowy skok z balkonu upadł niefortunnie na nogę, która zaczęła go boleć.

Will Kane i Ricardo Tubbs szukają pomocy w kościele. Bezskutecznie.




Uderzające podobieństwo
Pomijając fakt tego, że reprodukcja sama w sobie jest słaba, to takie praktyki zasługują raczej na naganę, niż pochwałę. Oczywiście, ponowne sportretowanie historii High Noon jest oddaniem hołdu westernom, uwiecznieniem motywów, bla, bla, bla. Powinniśmy się zastanowić, czy tak w istocie jest? I czy prowadzi to do czegokolwiek?

Bo mnie na przykład zaprowadziło do pewnego pytania. Gdzie przebiega granica między swobodną, artystyczną interpretacją danego motywu, inspiracją, a plagiatem? Dlaczego twórca filmowy, który z dbałością o szczegóły przerabia stary western na jeden z odcinków o gliniarzach może być nazwany zręcznym twórcą, a pisarz, który bierze na warsztat jakiegoś mniej lub bardziej zapomnianego klasyka, jak np. Luna to surowa pani i umieszcza akcję utworu sto pięćdziesiąt lat później jest już plagiatorem?

Chyba się już nie dowiemy.

sobota, 23 maja 2015

Hitler ma tylko jedno jajo, czyli historia pewnego marszu

Co łączy ze sobą brytyjskie oddziały maszerujące pod Passchendaele*, polskie pieśni antywojenne oraz film Most na rzeve Kwai z 1957 roku? Poza ogólnym wydźwiękiem militarnym jest to muzyka. Charakterystyczne, zapadające w pamięć nuty, które rozpoczynają jedną z najsławniejszych i najbardziej rozpoznawalnych kompozycji marszowych – Colonel Bogey March.


Rytm golfa
Historia tego utworu sięga 1914 roku. Porucznik Ricketts, znany pod pseudonimem Kenneth J. Alford, brytyjski kompozytor i kapelmistrz usłyszał od brytyjskiego żołnierza dwie nuty, które ten często wygwizdywał. Ricketts podszedł wtedy do niego i po krótkiej rozmowie okazało się, że ten jest zapalonym golfistą i zamiast standardowych słów „Fore!”, które mówi się do wszystkich znajdujących się na polu golfowym, by ostrzec ich przed zamiarem uderzenia piłeczki, zwykł gwizdać właśnie te dwie nuty. A że zwyczaj ten miał we krwi, nie przestał nawet wtedy, gdy poszedł do wojska.

Porucznik Ricketts nie zastanawiał się długo i ze względu na fakt, że w tamtym okresie taka aktywność byłą zabroniona, nagrał i opublikował pod pseudonimem Kenneth J. Alford marsz, który już niedługo miał stać się jedną z najbardziej rozpoznawalnych melodii świata.

 
 
Porucznik nie zapomniał o przypadkowym golfiście, który go natchnął. Tytułowy Colonel Bogey, czyli po naszemu porucznik, swoją nazwę wziął od określenia „bogey”, oznaczającego w ówczesnym systemie golfa ustandaryzowaną liczbę uderzeń potrzebną, by piłeczka golfowa znalazła się w dołku


 Sława, pieniądze… Hitler
Popularność marszu rosła z dnia na dzień, a nagrania rozchodziły się w milionach kopii. Podobnie jak w przypadku Mazurka Dąbrowskiego, którego popularność i chwytliwość zaowocowała stworzeniem hymnu Jugosławii, tak i melodia Pułkownika Bogeya została adaptowana wiele razy. Jednym z pierwszych takich przykładów jest piosenka napisana w 1939 na usługi wydziału brytyjskiej propagandy.

Hitler has only got one ball, (Hitler ma tylko jedno jajo)
Göring has two but very small, (Goering ma dwa, ale malutkie)
Himmler has something sim'lar, (Himmler ma coś podobnego)
But poor old Goebbels has no balls at all. (Lecz stary Goebbels nie ma ich wcale) 
W Internecie nie ma dostępnego nagrania z epoki, bo była to piosenka, której popularność nie polegała na jednym nagraniu, leż ciągłym nuceniu jej przez samych żołnierzy. Poniżej jedna z niewielu zjadliwych wersji znajdujących się na youtube.


Bezpośrednio uderzająca w Niemców początkowo odnosiła się do Goeringa, nie Hitlera i nawiązywała do puczu monachijskiego. Słowo „balls” w rozumieniu nie tylko męskich jąder, ale także siły ducha, odwagi i hartu w tym znaczeniu weszło do użycia około roku 1920.

Niech żyje wojna!
Nawiązań można doszukiwać się także na polskim gruncie. Melodia była wykorzystana przez słynnego barda z Czernichowa, pisarza, działacza społecznego, który nagrał utwór Niech żyje wojna. Zaadaptowanie tej konkretnej melodii miało wydźwięk ironiczny, bowiem tekst ma ostry, antywojenny wydźwięk.

Madness! Madness!
Ostatnim tak szerokim użyciem melodii Rickettsa był świetny film Most na rzece Kwai z 1957 roku, do którego muzykę napisał Malcolm Arnold – kontrowersyjny kompozytor, który w późniejszych latach swojego życia znany był z bycia wyjątkowo nieprzyjemnym, ciągle pijanym gościem. Swój utwór, wykorzystany w filmie opowiadającym o problemach z budową tytułowego mostu nad rzeką Kwai przez brytyjskich żołnierzy ujętych przez Japończyków. W swojej postaci nawiązywał do pochodzenia marszu, w większej części jest bowiem gwizdany.



Od tamtej pory Colonel Bogey March stał się niezwykle wdzięcznym elementem popkultury i występował w wielu jej tekstach. Powyższa, gwizdana wersja została użyta w 2014 roku w trailerze Niezniszczalnych 3, czyli superprodukcji Sylvestra Stallone’a, której dzieje opisywałem na blogu Coś na Progu.


Wspominam o Niezniszczalnych dlatego, że mam dla nich specjalne w liście filmów, które oglądam przynajmniej raz do roku, z natury rzeczy musiałem pominąć cała rzeszę gamę innych tekstów kultury, w których melodia pułkownika Bogeya istnieje. Jeżeli macie swoje typy, dodawajcie je w komentarzu.

Pamiętajcie - za każdym razem, gdy nucicie te charakterystyczne nuty, jednemu brytyjskiemu żołnierzowi raduje się serduszko.



*To tylko figura stylistyczna. Nie wiadomo, czy ktoś grał marsz w bitwie.

niedziela, 3 maja 2015

[Szaleni Naukowcy #4] 19-letni profesor-okultysta z renesansu - John Dee

Naukowiec, matematyk, dyplomata, nadworny mag, okultysta, wróżbita, astrolog, badacz wiedzy tajemnej o długiej, gęstej, siwej brodzie, z nosem zatkniętym w książkach, głowie pełnej wielkich idei i sercu, które kazało mu gnać w pędzie do wiedzy. Jeden z najbardziej wykształconych ludzi swojej epoki, który poświęcił się badaniom szarlatańskich sztuczek – magii i astrologii. Jaki był tego skutek? Zapraszam do lektury krótkiej historii Johna Dee, nadwornego angielskiego arcymaga.

Mechaniczny skarabeusz

Genialny Anglik urodził się w 1527 roku w rodzinie dworzan. Pierwsze kroki na ścieżce edukacji odbiły się dużym echem. Jego niezwykłe umiejętności zostały dostrzeżone i odpowiednio pielęgnowane. Pierwszy raz nazwano go magikiem po tym, jak przygotował efekty specjalne na potrzeby sztuki Pokój Arystofanesa – wpuścił na scenę mechanicznego skarabeusza, który sprawił, że wszystkim opadły szczęki aż do samej podłogi. Podobnie było z notablami. Ci postanowili go wynagrodzić.

Mając zaledwie 19 lat został jednym z założycieli Trinity College, uczelni, która do dzisiaj cieszy się opinią jednej z najlepszych na świecie. Wtedy też zakończył formalny proces edukacji wyższej, który nie miał dla niego nic więcej do zaoferowania i wzorem sławnych uczonych powziął wędrówkę po całej Europie. Zaprzyjaźnił się z największymi tytanami nauki swojego czasu – prekursorem nowoczesnej kartografii – Merkatorem, a także wybitnym matematykiem Cardano, z którym chciał stworzyć… perpetuum mobile.

Wtedy też objawiła się niezwykła przypadłość Johna Dee. Mimo że nie był zabobonny, zaczął interesować się naukami tajemnymi. Był młody, niezwykle pojętny i chłonny wiedzy. Lata mijały, a John Dee specjalizował się w coraz większej ilości dziedzin. Nie było uniwersytetów, które mogłyby mu cokolwiek zaoferować. Dlatego też w końcu zagłębił się w to, co nieprzeniknione, nieodgadnione a zarazem nieuchwytne. I przez to narobił sobie kłopotów.

Przeczytaj także: Kto wynalazł kamizelkę kuloodporną? Polak, Jan Szczepanik

       Wróżbita Janek

Już po przyjeździe do Anglii został aresztowany przez rycerzy Marii I Tudor, którzy znaleźli u niego horoskopy, jakie sporządził dla niej i Elżbiety, jej siostry. Co prawda odwoływanie się do sztuk tajemnych w nauce było wtedy na porządku dziennym i nikogo to nie dziwiło, sprawa okazała się poważniejsza. Zaczęło robić się gorąco, bo postawiono mu zarzuty o zdradę. Na szczęście John Dee obdarzony był złotym językiem i udało mu się wyjść z tego obronną ręką. Jak się później okaże, wstawiła się za nim jeszcze jedna osoba…

Po tym incydencie zaczął rozsądniej podchodzić do zagadnień tajemnych. Zajął się kolekcjonowaniem ksiąg. Chciał założyć bibliotekę z prawdziwego zdarzenia i z taką propozycją udał się do królowej Marii. Ta jednak nie była tym specjalnie zainteresowana. John Dee postanowił więc działać na własną rękę i rzeczoną bibliotekę umieścił w swoim własnym domu. Przez późniejsze lata swojego życia ciągle podejmował znojny trud odnajdywania, kupna i transportu woluminów do Anglii. Opłaciło mu się. Jego kolekcja szybko stała się największą w całej Anglii, co przyciągało do jego domostwa wielu znakomitych uczonych. 

       Ja tutaj tylko doradzam!

Trzy lata po procesie naukowca królowa Maria zmarła, a na tron wskoczyła jej siostra, Elżbieta. Okazało się wtedy, że Johna Dee przed więzieniem ocaliły nie tylko zdolności krasomówcze, ale także ukryte zamiłowania nowej królowej, dzięki której praktycznie uniknął więzienia. Młoda Elżbieta pasjonowała się okultyzmem i astrologią, a naturalną tego konsekwencją był fakt, że wraz z Johnem Dee stali się nierozłączni. Służył jej wiernie, za co dostał nieformalny tytuł doradcy księżniczki Elżbiety, a także stanął na czele komórki organizującej ekspansje Wielkiej Brytanii. Zaufanie Eli było jeszcze większe – poleciła wyznaczyć Johnowi termin jej koronacji! Oczywiście – w oparciu o gwiazdy. I może to w tym tkwiła tajemnica jej rządów – Elżbieta królowała Anglii przez 45 lat, dłużej, niż całe życie jej starszej siostry.

Szaleństwo na punkcie sztuk tajemnych nie było tylko powodowane ambicjami samego Dee, ale także swoje piętno odcisnęła znajomość z niejakim Kelleyem, który szybko stał się jego pomocnikiem. Ten naprawdę nazywał się Edward Talbott i w odróżnieniu od swojego mistrza był zwykłym oszustem i szarlatanem, który pod wiecznie naciągniętą czapką skrywał swoją największą hańbę – blizny po obciętych przez kata uszach. Była to kara za sfałszowanie dokumentów notarialnych. W czasie podróży z Johnem Dee wielokrotnie wciskał najbardziej wierutny kit wszystkim tym, którzy za pieniądze przyszli radzić się w tajemnych sprawach. Oszukiwał też swojego mistrza, czemu ten bezwiednie się przyglądał. 

      Duchy widzę, duchy!

Nic dziwnego więc, że John powoli odpływał. W 1564 roku napisał biblię okultystów – Monadę hieroglificzną, w której zawarł całą skarbnicę symboli matematycznych, kabalistycznych, magicznych czy astrologicznych. Później nadszedł czas na zaprezentowanie kryształowej kuli, która miała ukazywać wizje. Podróżował z nią po całej Europie, dając liczne pokazy. Jeden taki odbywał się w Polsce. John Dee poznał tam polskiego magnata, Olbrachta Łaskiego, którego przekonał, że umie rozmawiać z „archaniołami, aniołami i innymi duchami”. Ten był tak zafascynowany, że po europejskim tournée ‘Imperium Hiszpańskie – Rzeczpospolita Obojga Narodów z Johnem Dee’ postanowił sam pojechać do Anglii i skorzystać z usług wybitnego uczonego.

      URIELU, nie rób wiochy!

Dzisiaj w British Museum
Zadał mu wtedy trzy pytania – dwa o swoją przyszłość, a jedno o dalsze losy Stefana Batorego. John Dee wytrwale czekał na odpowiedź od anioła Uriela, ale ten chyba nie był w nastroju do przesłuchania, bo, jak twierdził sam zainteresowany Uriel, spłoszyła go Jane Dee, żona naukowca, która… wołała na obiad. Druga próba była bardziej owocna. John Dee przepowiedział przyszłość Łaskiemu i nic dziwnego, gdy okazało się, że Łaski miał stać się panem i władcą wszystkich okolicznych terenów. Magnat zapalił się do tego pomysłu i z radością rozpoczął proces importowania Johna Dee wraz z kompanem do Polski.

Ich domem po tym, jak opuścili Anglię, stał się Kraków. Podróżowali razem po Europie, ale to było pasmo klęsk. Największy blamaż ponieśli na terenie dzisiejszych Czech. Angielski magiczny sztukmistrz ogłosił wszem i wobec, że odnalazł recepturę przemieniania metalu w złoto, czym zaimponował Rudolfowi II. Ten zaprosił go do Pragi, ale ku zdziwieniu wszystkich seans się nie powiódł. (Słabo! Widocznie nie miał takiego talentu jak jego uczeń, Polak, Michał Sędziwój…)
John Dee okrył się hańbą i wrócił do Anglii. Sam, bo szarlatan Kelley oddał się hulaszczemu trybowi życia i został wzięty w niewolę, gdzie popełnił samobójstwo.

      Profesorska emerytura? Nic z tych rzeczy

Naukowca nie witano brawami. Nie było kwiatów, chleba ani soli, nie było także ojca, który przyjąłby syna marnotrawnego. Był za to zniszczony dom i rozgrabiona biblioteka. Cały dorobek jego życia został zniszczony. Na dodatek okazało się, że Anglia schyłku XVI wieku nie patrzyła już przychylnie na okultyzm. John Dee miał zrujnowaną reputację w ośrodkach akademickich, opuściła go rodzina i nie posiadał środków na utrzymanie. Kiedy już był bliski załamania, szczęście się do niego uśmiechnęło. Pomocną dłoń wyciągnęła do niego stara przyjaciółka – królowa Elżbieta, która otoczyła go opieką. Nie trwało to jednak długo. Po jej śmierci tron przejął Jakub I Stuart, który zupełnie nie interesował się tym, co miał do zaoferowania magik John Dee.

Wyproszony z królewskiego dworu zamieszkał wraz z córką, Katarzyną. W dniu śmierci miał 82 lata. Geniusz, ekscentryk, człowiek, który w imię nauki poświęcił wszystko, co tylko posiadał. Dzisiaj John Dee znany jest z dwóch rzeczy: ukucia terminu „Imperium Brytyjskie” i bycia autorem książek okultystycznych, mekki wszystkich wielbicieli pseudonauki. Mimo tych niechlubnych, czarnoksięskich epizodów należy oddać mu należne honory. Bo któż może wiedzieć, w którym miejscu znajdowałaby się dzisiejsza nauka, gdyby nie wpadł w sidła tajemnych, szarlatańskich sztuk?

Paweł Iwanina

czwartek, 30 kwietnia 2015

[PODCAST #2] O tym, jak Ford ciułał forsę - Człowiek, który zabił Liberty Valance'a (1962)

Mocny, męski, trzymający w napięciu. Człowiek, który zabił Libert Valance'a to jedno z najlepszych dzieł Johna Forda, mistrza gatunku. Po premierze wielu mu gratulowało, z wyjątkiem ekipy filmowej, która miała go serdecznie dość. Ford na planie był cholernie nieznośny - śmiał się i szydził z Wayne'a, podburzał tłum i przekręcał słowa Jamesa Stewarta.


Człowiek, który zabił Liberty Valance'a ma także jeden z fajniejszych motywów przewodnich. Linkuję na dole!

Jak zawsze pełen ciekawostek podcast Dziwny Dziki Zachód - do posłuchania już dzisiaj :-)







Motyw przewodni - jeden z moich top 10


Świetny Lee Marvin - zanim stał się "czarnym charakterem Hollywoodu"


Prawnik, który nie tykał broni i szeryf Wayne